Często zdarza mi się wpadać w pułapkę swoich myśli. Rezultatem tego jest zwykle zaniedbywanie siebie i chęć schowania się przed światem. Tracę wtedy wenę, użalam się nad sobą i rozkminiam dlaczego jestem taka poryta. Gdy trochę się uspokoję, postanawiam inspirować się wykładami TEDx. Dzięki nim udaje mi się wyznaczyć jakieś cele na najbliższy czas, jednak natłok pomysłów na siebie i swoje życie sprawia, że moja głowa pęka od ilości informacji znalezionych online. I wtedy każdego dnia budzę się z listą muszę, chcę, powinnam.
Narzucona na siebie presja doprowadza mnie do tego, że wściekam się na najmniejsze pierdoły. Potrafię wpaść w szał, bo kot zostawił ślady łap na stole, a mój ekspres do kawy zrobił za słabe latte. Wybucham wtedy niczym granat, a przez moje ciało naprzemiennie przepływają fale gorąca i chłodu. Sfrustrowana brakiem zrozumienia dla swoich własnych emocji i tego co się ze mną dzieje, zamykałam się w łazience, by się wypłakać i dać upust negatywnemu napięciu.
WTF is wrong with you!?
Nieustannie zadaję sobie pytanie: Co się ze mną dzieje? Dlaczego? Skąd ta ciągła frustracja i napięcie? Skąd ta potrzeba niszczenia wszystkiego co mam? Po co? Choć bardzo się staram, to wciąż nie umiem znaleźć odpowiedzi na te pytania. Mam taki mętlik w głowie, że w sumie każda odpowiedź generuje nowe pytanie. I tak w kółko.
W sumie najgorszy jest towarzyszący temu wszystkiemu wstyd i poczucie winy. Ta szpila, która mi przypomina o tym jak bardzo nieidealna jestem i jak bardzo nigdy nie będę. Wstyd, że mam takie huśtawki nastrojów, z którymi nie umiem sobie poradzić. Wstyd za wybuchy gniewu, które niszczą wszystko niczym Tsunami. Wstyd za płacz bezradności, który wcale nie przynosi ulgi, tylko przytłacza mnie kolejnym gruzem własnych emocji.
Ucieczki i powroty
Niestety takie było zawsze moje rozwiązanie na wszystkie trudności. Ucieczka. Gdy nie wiedziałam jak stawić czoła problemom, wolałam uciec. Poniekąd w związku z tym poczuciem wstydu za swoje emocje. Ponieważ nie umiałam otwarcie przyznać się do swoich słabości czy porażek, wolałam nałożyć maskę nieomylnej i odejść z podniesionym czołem. Z błędnym przekonaniem, że skoro to ja odchodzę, jestem w lepszej pozycji. Wygranej.
Tak też było z moją terapią.
Pierwszy raz u psychologa pojawiłam się jakoś w czasach studiów, kiedy to nie mogłam sobie poradzić z emocjonalnym rollercosterem jaki fundował mi ówczesny chłopak. Po jakimś czasie przerwałam sesje, gdy usłyszałam coś, co nie pasowało mi do tego, co naprawdę czułam. Na nowo podjęłam się terapii już z nową terapeutką po jakiś dwóch latach, bo nie umiałam się wyrwać z toksycznego związku, który de facto sama zakończyłam, a do którego wracałam wciąż i wciąż, oszukiwana przez serce, które nie chciało słuchać głosu rozsądku. Gdy jakoś się poukładałam, rzuciłam terapię, bo nie chciałam dłużej czuć, że coś ze mną nie tak. Niestety, po pół roku musiałam wrócić, jeszcze bardziej poturbowana. Co gorsza większość pracy, którą włożyłam we wcześniejsze sesje (nie licząc kasy) poszła w zasadzie na marne. Tym razem wytrzymałam niecałe 6 miesięcy, gdy pewne zdarzenie w moim życiu kazało powiedzieć mi DOŚĆ.
Wyjechałam wtedy do Anglii, uciekając od swojego życia w Polsce. Zdeterminowana i pełna wiary w nowe, lepsze życie, dawałam sobie nieźle radę. Choć demony przeszłości wciąż mnie prześladowały, a bieżące problemy momentami przerastały, ja zamiatałam to pod dywan, uznając, że nie warto się tym przejmować. Moja psychika wytrzymała to dzielnie 2 lata. Po tym czasie na nowo zaczęły się moje problemy z emocjami. Patrząc na mnie z boku, można by rzec, że byłam bliska depresji. Byłam wciąż smutna i zrezygnowana. Chwile szczęścia nie rekompensowały mi poczucia beznadziejności. Schowałam swoją dumę do kieszeni i napisałam do mojej pani psycholog. Byłam na prawdę zdesperowana. I co? Wytrwałam niecałe 8 miesięcy. Znalazłam sobie jakąś wymówkę, dlaczego nie mogę kontynuować terapii. Postanowiłam, że “wezmę się za siebie”, będę czytać książki, poza tym się przeprowadzam, więc dam sobie sama radę.
Niestety nie daję sobie rady…
Moje huśtawki nastrojów, mój płacz, mój gniew, moje niszczycielskie myśli oraz sny, które zaburzają mi poczucie rzeczywistości, skutecznie uniemożliwiają mi jakikolwiek rozwój swojej osoby. Czasami wydaje mi się, że oszukuję sama siebie. A tak na prawdę, ja przestałam siebie rozumieć. Przestałam rozumieć swoje życie i zaczynam się coraz częściej zastanawiać, do czego to wszystko zmierza i jaki ma cel. Gdzie jest początek, a gdzie jest koniec. Desperacko chwytam się jakiś rozwiązań na półgwizdka, które w rezultacie do niczego nie prowadzą. To wszystko stało się dla mnie niewiarygodnie trudne…
Co dalej?
Mam poczucie, że trochę was oszukałam. Chciałam wam pokazać jakie to życie może być spoko, a sama coraz częściej w to nie wierzę. To znaczy ja wiem, że może być na prawdę nieźle, tylko ja nie umiem się zebrać do kupy i to, co udaje mi się poskładać i jakoś pozmieniać na lepsze, rozsypuje się w drobny mak zaraz po tym, jak przychodzą moje napady złości, płaczu i frustracji. Wtedy sama czuję się oszukana, bezradna i pogubiona.
Wydaje mi się, że do samego blogowania podeszłam w nieodpowiedni sposób. Podobno w blogosferze najbardziej liczy się autentyczność, a ja czuję, że tą autentyczność straciłam, poprzez kreowanie się na zawsze szczęśliwą i uśmiechniętą blogerkę. Założeniem było inspirowanie do pozytywnego życia i optymizmu na codzień. Niestety, nim sama nie odgruzuje się ze swoich problemów, niezrozumianych emocji oraz frustracji, ciężko mi będzie prowadzić mojego bloga w przekonaniem, że gradowa to gradowa, a nie jakaś nieznana mi osoba, którą próbuję być.
I nie zrozumcie mnie źle. Ja wciąż chcę pisać o tym, że poranki są spoko, jesień też, a introwertyzm to zaleta. Wciąż chcę się dzielić moimi wrażeniami z filmów i seriali. Ale chcę także, abyście jako moi czytelnicy byli świadomi, że chcę pokazać cząstkę siebie, która jest nieidealna, słaba i czasami nieszczęśliwa. Tego rodzaju wpisy chcę przede wszystkim kierować do osób, które mają podobne odczucia, ale udają na co dzień kogoś innego, żyjąc w przekonaniu, że tylko z nimi jest coś nie tak. Ja sama najczęściej i najchętniej czytam blogi, w których autor opisuje swoje przeżycia i przemyślenia, uzewnętrznia zakamarki swojej duszy i udowadnia, że jest jedną z miliona osób, które dotykają podobne problemy. Nie inspirują mnie ogólnikowe wpisy “Jak żyć.. jak zrobić… jak myśleć”. Zdecydowanie bardziej przemawiają do mnie artykuły, które opisują jak autor poradził sobie z tym czy z tamtym lub co myśli o tym czy tamtym. W ten sposób nie mam poczucia, że coś muszę lub powinnam zrobić, by być cool. Inspiruję się tym, co mi odpowiada i biorę przykład z autora, gdy jego przeżycia i doświadczenia są mi bliskie.
Tak na koniec dla jasności. Nie szukam współczucia czy pocieszenia. Ja chcę być w końcu kurwa sobą! Mam dość udawania, ukrywania swoich słabości i porażek oraz wiecznego kultywowania zajebistości. Chcę mieć poczucie normalności, że pomiędzy fajnymi weekendami są tygodnie przeciętne, żeby nie powiedzieć, beznadziejne, a posiadanie zrytej bani nie skreśla mnie z listy osób fajnych i lubianych.